Warszawa przed wojną była wytwornym miastem, eleganckim, kulturalnym, w którym kwitło życie artystyczne.
Ludzie regularnie chodzili do teatrów, opery, filharmonii. Szaleli za Eugeniuszem Bodo, gwiazdą przedwojennego filmu, uwielbiali kino „Sfinks” utrzymane w stylu art déco z motywami egipskimi. W Warszawie było 70 kin. Kino Atlantic i Femina pozostały do dziś. Teatrów było około 20. Słynne kabarety wyrastały jak grzyby po deszczu, choćby „Miraż”, „Czarny Kot”, „Qui Pro Quo” czy inne. Jako małe dziecko nasłuchałam się o Hance Ordonównie, nazywanej Ordonką, która przed wojna mieszkała u naszej krewnej poetki Zofii Bajkowskiej, o Mirze Zimińskiej, Poli Negri i Zuli Pogorzelskiej. W moim domu śpiewało się mnóstwo przepięknych, starych piosenek takich jak: „Kiedy znów zakwitną białe bzy”, „Ostatnia niedziela”, „Miłość ci wszystko wybaczy”, „Mały biały domek”, „Jesienne róże” i wiele innych.
Jako dziecko słuchałam też opowieści o przedwojennym dyrektorze Jerzym Boczkowskim, twórcy warszawskich teatrów i kabaretów lat 20. i o tym, jakie wielkie wrażenie robił na publiczności konferansjer, Węgier z pochodzenia, Fryderyk Jarosy, a najlepszymi tekściarzami byli Julian Tuwim i Jan Brzechwa. Choć minęło wiele lat po wojnie, wielu ludzi nie mogło pogodzić się z bezpowrotną utratą tamtej kultury.
Read more